Dzisiejszy tytuł pozwoliłem sobie zapożyczyć od wszystkim znanego zespołu Czerwone Gitary, którego piosenka zatytułowana „Pozdróże” była bardzo popularna w latach 60. I 70. XX wieku. To hasło zna każdy z nas, nawet Ci młodzi, którzy nie pamiętają oryginalnego utworu. Na dłuższą podróż muszę poczekać jeszcze kilka tygodni. Czas szybko płynie więc się nie martwię. Tymczasem jednak mieliśmy tak zwany długi weekend. Jeden dzień więcej wolego niż zwykle, lecz dla lubiących włóczęgę jak ja, to doskonały moment na chociażby tytułową „małą podróż”. Taką też miałem przyjemność odbyć.
Tym razem postanowiłem skorzystać z gościnności rodziny, która mieszka w Górach Świętokrzyskich, a konkretnie w pięknej miejscowości o nazwie Skarżysko-Kamienna. Lubiący rocka mogą to miasteczko kojarzyć z bardzo lubianym i popularnym polskim zespołem Heavy Metalowym o wielo mówiącej nazwie „Nocny Kochanek”. W tym mieście powstał ów zespół, który swoją muzyką z dużym powodzeniem propaguje ciężkie brzmienia, a zabawnymi tekstami swoich piosenek zdobywa coraz to nowe rzesze fanów niezależnie od płci, wieku oraz statusu społecznego. Jedna z moich ulubionych piosenek to „Koń na białym rycerzu” 😉
Pozostawmy jednak muzykę na inną okazję i powróćmy do tematu głównego. Wyjechałem po pracy, więc stosunkowo późno, bo kilka minut przed osiemnastą. Wybrałem autostrady, aby je zajechać po nocy. Z jednej strony szybciej się jedzie, ale za to większa ilość kilometrów do pokonania. Po pokonaniu w liczbie 420 dotarłem na miejsce w sam raz na kolację. Posiedzieliśmy sobie z cioteńką Ewą rozmawiając na przeróżne tematy. Tym razem, jak zresztą prawie zawsze po wymianie najświeższych wieści dotyczących spraw bieżących zeszliśmy na tematy podróżnicze. Ciotka sama uwielbia podróżować. Zwiedziła co najmniej pół świata, lecz ostatnimi czasy rozsmakowała się w podróżach pieszych. W tym sezonie przewędrowała spory kawałek Irlandii, Hiszpani oraz Portugalii i planuje kolejne wędrówki. Podziwiam, ale osobiście pozostaję przy motocyklu, jeżeli chodzi o formę zwiedzania świata.
Śniadanie miałem przyjemność zjeść w towarzystwie kuzyna Piotrka, jego pięknej towarzyszki życia Tality oraz przyjaciela o mrocznej ksywce Gul, chociaż to mega sympatyczny facet.

Po pożywnym śniadaniu towarzystwo zabrało mnie nad jezioro, gdzie miałem muszę przyznać szaloną przyjemność spróbować czegoś nowego. Obaj panowie, zarówno Piotr, jak i Gul są fanami wszelakich sportów motorowych. Gul ponadto jest kierowcą rajdowym, biorącym regularnie udział w międzynarodowych wyścigach samochodowych na ćwierć mili. Z tego co mi wiadomo z sukcesami. Zaoferowano mi zarówno możliwość szybkiego szkolenia, jak i pobawienia się w praktyce jazdą na skuterze wodnym.


Jak w przypadku większości aktywności, wszystko wydaje się proste i łatwe, gdy przyglądamy się jak ktoś korzysta z takiego sprzętu. Dla mnie osobiście byłą to ogromna frajda, ale co było najbardziej zaskakujące niesamowity wysiłek fizyczny. Bardzo dużo siły wymaga podciągnięcie się na rękach, aby klęknąć na tym sprzęcie, by następnie wstać. Dopiero w pozycji stojącej można w pełni skorzystać z wszelkich możliwości, które oferuje ów sprzęt. Mój ograniczony talent po wielu próbach pozwolił jedynie na przyjęcie pozycji klęczącej. Maszyna szczególnie biorąc pod uwagę moje gabaryty jest mocno wywrotna. Dla wprawionych po prostu zwrotna. Dużo łatwiej pływa się na większych jednostkach, które mają siedzenia.

Inną ciekawą aktywnością, której również miałem przyjemność spróbować po raz pierwszy w życiu, było pływanie na desce zwanej SUP. Tu już mogę się pochwalić, że szło mi dużo lepiej, chociaż utrzymanie równowagi na wodzie, gdy dookoła szaleją skutery wodne stanowi nie lada wyzwanie.

Towarzystwo zadbało, abym w piątkowe popołudnie nie miał czasu na nudę. Piotrek zaoferował mi niezapomnianą do końca życia przejażdżkę na tak zwanym skrzydle. Tak się nazywa dość duża, dmuchana poducha w kształcie trójkąta. Należy się na niej położyć na brzuchu. Dla utrzymania równowagi są dwa uchwyty na ręce. Takie skrzydło jest połączone ze skuterem wodnym na kilkumetrowej linie. Z boku wyglądało to na dobrą zabawę, ale dla mnie byłą to walka o życie. Dosłownie! Teraz już wiem, jak się czuje pies ciągnięty za samochodem na lince. To był pierwszy i ostatni raz, gdy dałem się namówić na taką zabawę, chociaż widziałem sporo osób, które tylko czekały na możliwość ponownej przejażdżki na skrzydle właśnie.

To były dzień pełen niespodzianek i na tych atrakcjach się nie skończyło. Miałem okazję również przejechać się najbrzydszym samochodem świata, czyli Fiatem Multipla. W środku jest zaskakująco dużo miejsca. Bardzo zdziwiłem się widząc trzy miejsca w pierwszym rzędzie.
Wieczór spędziliśmy oglądając mistrzostwa Europy w drifcie samochodowym. Kto mnie, zna wie doskonale, że jestem ostatnią osobą, która ogląda jakiekolwiek widowiska sportowe, lecz to było dość ciekawe doświadczenie. Zapewne dlatego, że miałem obok siebie dwóch komentatorów, którzy mają zarówno wiedzę praktyczną, jak i wieloletnie doświadczenie w tej materii.
Sobota upłynęła nam pod znakiem słodkiego lenistwa. Wyspaliśmy się do oporu, by zjeść późne śniadanie popijając doskonałą kawą o orzechowym aromacie. O mały włos zapomniałbym wspomnieć, iż pierwszy raz w życiu spałem w hamaku. Najbardziej wyjątkowe było w tym to, że ów hamak został wykonany ręcznie w dolinie Amazonki w Brazyli. Został przywieziony przez Ciotkę Ewę, która taszczyła go na własnych plecach w drodze przez dżunglę.

Pospacerowaliśmy, a ja podziwiałem architekturę, która jest unikatowa. Patrząc na to zdjęcie zapewne się ze mną zgodzicie. Zrobiliśmy małe zakupy i zasiedliśmy w ogrodzie dzierżąc w dniach wysokie szklanki wypełnione sokiem owocowym z dużą ilością lodu. Żeby nie zmarznąć odpaliliśmy grilla. Piotrek pokazał światu swój kunszt kulinarny i uraczył nas takimi oto burgerami.

Po zjedzeniu dwóch marzyłem już tylko, by zalec na kanapie i udawać, że uważnie słucham, jak panowie komentują finalną część zawodów w drifcie. Ku ich ogromnemu wręcz rozczarowaniu zwycięzcą został najbardziej nielubiany przez nich zawodnik. No cóż. Życie bywa okrutne.
Niestety wszystko co dobre, szybko się kończy, więc w niedzielę trzeba było wracać. Wybrałem lokalne drogi, by móc cieszyć się jazdą na motocyklu w piękną, słoneczną pogodę. Niestety koniec długiego weekendu na naszych drogach to z reguły dramat, powodowany zalaniem dróg niedzielnymi kierowcami. Tak też było i tym razem. Po pokonaniu połowy drogi wjechałem ponownie na autostradę.
Każda podróż, czy mała, czy duża tak samo się kończy, jak zaczyna. Najważniejsze w każdej jest to, by finalnie bezpiecznie powrócić do domu.