Część I
Każda podróż zaczyna się o pomysłu, aby takową odbyć. W tym konkretnym przypadku idea wyjazdu narodziła się podczas rozmowy z moim przyjacielem Adim, którego serdecznie z tego miejsca pozdrawiam. Obarcza mnie winą o to, że zrobił uprawnienia, nabył motocykl i teraz sam jeździ po świecie podziwiając jego piękno na dwóch kołach. Twierdzi, że to przez moje opowieści. Muszę przyznać, iż do takiej winy z dumą zawsze będę się przyznawał.
Wymyśliliśmy sobie ponad dwa lata temu siedząc przy kawie 😉, że fajnie byłoby pojeździć motocyklem po pustyni, a konkretnie Saharze. Chwilę później temat rozmowy zszedł na inne tory, lecz zasiane ziarno poczęło kiełkować w moim umyśle. Z zupełnie abstrakcyjnej idei zaczął się rodzić plan. Największa część tego pięknego terenu znajduje się na obszarze Algierii. Rozpoczęło się więc poszukiwanie informacji o samym interiorze oraz tym tajemniczym kraju, który w przeciwieństwie do swoich sąsiadów nie jest otwarty na turystykę.
Jako pierwszy krok, który dość szybko okazał się błędny było planowanie trasy. Z Torunia do włoskiego miasta portowego Genua to około 1700 km. W zależności od tego, jaką trasę wybrać. By oszczędzić czas chcieliśmy pojechać samochodem, a motocykle wieść na przyczepce. Takie rozwiązanie pozwoliłoby, na dojazd w okolice Bergamo (Włochy) w jakieś szesnaście godzin, zmieniając się jako kierowcy. Ta sama trasa motocyklami wymagałaby co najmniej dwóch dni ostrej jazdy motocyklem. W praktyce trzy. W obie strony to już o cztery dni dłużej niż samochodem. Cztery dni, które można by wykorzystać na jeżdżenie po Algierii. W okolicach tego miasta planowaliśmy zostawić samochód i dalej kontynuować podróż motocyklem. Po drodze zwiedzilibyśmy Mediolan, tak by na koniec dnia dotrzeć do portu. W mieście Genua jest port, z którego wychodzi prom do Tunezji. Jak dobrze poszukać, da się kupić bilety za niecałe 1000 PLN w jedną stronę za osobę z motocyklem. Podróż przez może Śródziemne trwa mniej więcej dobę. Plus minus dwie godziny, więc idealna ilość czasu, aby się wyspać i wypocząć przed rozpoczęciem podróży po Czarnym Lądzie.
Zgodnie z planem mieliśmy przejechać przez całą Tunezję na południe by wjechać wreszcie do Algierii. Planowaliśmy jechać dal j na południe. Gdyby się udało chcieliśmy dojechać aż do Nigeru. Im dalej na południe Algierii tym niebezpieczniej. Przez południe tego kraju przebiega podobno największy na świecie szlak przemytniczy broni z zachodu na wschód. Jak głosi legenda ponoć można tam napotkać karawanę czołgów, pojazdów opancerzonych i diabeł tylko wie czego jeszcze. Takie spotkanie kończy się zniknięciem dla świata. Nie chcieliśmy ryzykować, więc plan był taki. Jedziemy tak daleko na południe jak będzie bezpiecznie, a potem odbijamy na zachód. Plan był, aby kilka nocy przeżyć w interiorze, biwakując przy motocyklu. Musicie przyznać, że sam pomysł budzi dreszczyk emocji. Następnie mieliśmy odbić na północ w stronę Algieru. Dalej podążając wybrzeżem mieliśmy wrócić do Tunisu i tym samym promem co wcześniej powrócić do Europy i w końcu do domu. Całość podróży miała potrwać trzy tygodnie.

Ryc. 1. Mniej więcej taki był plan trasy
Nasz piękny i misterny plan ewoluował wiele razy z różnych powodów. Ostatecznie legł w gruzach, gdy zaczęliśmy sprawdzać, jak zdobyć wizę i tak dalej. Okazało się, że aby uzyskać ów dokument niezbędne jest zaproszenie. To minimum 500 euro, ale to dopiero początek trudności. Nawet gdyby udało się uzyskać oba dokumenty, to zapraszający jest odpowiedzialny za turystę, więc musi z nim jeździć. Nie ma innej opcji. Pomijając szczegóły, wpadłem na pomysł, aby skontaktować się z firmą, która organizuje podobne wycieczki i się z nimi dogadać. Oni załatwiają dokumenty itd. My odpalamy im jakąś kwotę, za usługę, ale jeździmy sami. W razie kontroli, jesteśmy razem. Teoretycznie możliwe, lecz koszty koszmarne. Za same dokumenty zawołali 2000 euro od łebka. Oczywiście dojazd do granicy tunezyjsko-algierskiej na własny koszt. Ponadto noclegi, paliwo, wyżywienie we własnym zakresie. Licząc bardzo oszczędnie na zasadzie zabieramy ze sobą puszki oraz zupki chińskie i w proszku, taki wyjazd do minimum 30 tysięcy złotych. Delikatnie mówiąc kosmicznie drogo, pomijając już kwestie bezpieczeństwa.
Nigdy się nie poddaję, wiec po kilku dniach psioczenia, liczenia oraz wpatrywania się w mapę przyszło mi do głowy sensowne rozwiązanie tego problemu. Sahara rozciąga się niemal przez całą północną Afrykę i zahacza o terytorium Maroko. Ten kraj z kolei jest bezpieczny i na stawiony na turystów, szczególnie zachodnie wybrzeże, gdzie są idealne warunki do surfowania. Za taką opcją przemawiała również szybka kalkulacja kosztów, która wskazywała, że taka wyprawa będzie ponad trzykrotnie tańsza niż Algieria.
Postanowione! Jedziemy na Maroko!
Zmiana planów okazała się świetnym pomysłem. Stosunkowo szybko opracowałem trasę podróży. Do Maroko najlepiej dostać się z Hiszpani, a jak już się będzie w tej części Europy, to aż nie wypada zahaczyć o Portugalię. Szybko znalazło się kilku znajomych chętnych, by uczestniczyć w owej eskapadzie. Zebrała się zatem drużyna. Ustaliliśmy czas i pozostało tylko uzbierać fundusze i czekać dnia wyjazdu.
Nie było łatwo przeczekać całe wakacje, tym bardziej, że pogoda w tym roku nas nie rozpieszczała. Bardzo mało było okazji, aby wsiąść na moto i zrobić kilka kilometrów. Nie oznacza to jednak, że się ich nie zrobiło.
Nadszedł wreszcie czas wyjazdu. Wszystko przygotowane. Kufry zapakowane. Ubezpieczenia ogarnięte. Maszyny na lawecie. Ekipa przygotowana. Pięciu motocyklistów gotowych by podbić Czarny Ląd na jednośladach. Wyruszamy!

Radość nie trwała jednak długo, gdyż przejechaliśmy raptem 200 km, gdy zaczęły się problemy z samochodem. Automatyczna skrzynia biegów, psia jej mać zastrajkowała. Szczęście w nieszczęściu w Lęborku, gdzie mamy przyjaciół motocyklistów. Pomogli nam się dokulać do domu Mary. Również bardzo serdecznie pozdrawiam z tego miejsca.Przenocowała mnie i Waldiego, a od samego rana poszukiwanie mechanika i próba uruchomienia auta. Okazłosię, że to grubszy temat z jakimś tam sterownikiem i o jeździe tym autem gdziekolwiek możemy zapomnieć. W motocyklistach duch jednak nie ginie. Zaczęło się szukanie innego samochodu. Kilkadziesiąt telefonów później, Waldi się poświęcił dla grupy. Wsiadł w pociąg i wrócił do Wąbrzeźna. Tu pożyczył od kumpla samochód oraz małą przyczepkę motocyklową i wieczorem był z powrotem w Lęborku. Przepakowaliśmy sprzęty na nowy środek lokomocji.

Waldi oraz Juras vel Fester wyruszyli w długą drogę do Hiszpańskiej Marbelli. Ze względu na małą ilość miejsca w szoferce busa jak i brak uprawnień z mojej strony do prowadzenia takiego zestawu pojechałem pociągiem do Warszawy. Tam przejął mnie Majkel, który od razu planował przelot na miejsce samolotem. Udało się zabukować bilet na ten sam lot dla mnie, więc polecieliśmy razem. Na miejscu byliśmy po kilku godzinach, gdzie spotkaliśmy się z ostatnim, lecz równie zacnym co pozostali uczestnikiem wyprawy Jerzym, który również przyleciał samolotem. W hotelu uraczyliśmy się zimnym złotym trunkiem z lokalnego browaru w przyjemnych okolicznościach basenu pod palmami, nim udaliśmy się na spoczynek.
Rano na miejsce dotarli zmordowani dwudniową podróżą Juras i Waldi. Zrzuciliśmy motocykle i po szybkim przysznicudosiadłszy maszyn wreszcie rozpoczęliśmy właściwy etap podróży kierując się wprost do Algeciras, gdzie mieliśmy wjechać na prom do Ceuty, która jest wprawdzie jeszcze terytorium Hiszpanii, lecz leży już w Afryce.

Cdn.
