PorMarHis 2025 – część 2

Część II

Z Ceuty była już prosta droga do Maroko, lecz nie mieliśmy pewności, czy jeszcze tego samego dnia uda nam się wjechać do tego pięknego kraju. Odprawa graniczna może trwać od kilkudziesięciu minut do nawet kilkunastu godzin. Postanowiliśmy podjechać na przejście graniczne, aby zorientować się jak sprawa wygląda i wtedy podjąć decyzję. Nocujemy w Ceucie, czy wjeżdżamy do kraju niebieskich ludzi.

Mieliśmy szczęście, gdyż nie było tłoku. Zajęliśmy miejsce w kolejce do odprawy i po nieco ponad godzinie, przeszukaniu naszych bagaży mogliśmy wreszcie jechać dalej. U mnie szukali drona, którego nie mam, ale poza tym nie było problemów. Faktycznie odprawa zajmuje czas, gdyż dość drobiazgowo sprawdzają każdego podróżnego. Nawet nam, motocyklistom przeszukali wszystkie kufry i torby, jakby można było w nich nie wiadomo co i ile przewieźć.  Mniejsza z tym podekscytowani faktem wjechania motocyklami na nowy kontynent, ruszyliśmy na południe do miasta Tetuan. Raptem godzina jazdy, lecz niesamowite wrażenie zrobiła na mnie infrastruktura. Nie wiem, czego się spodziewałem, ale na pewno nie przepięknych, równych niczym stół asfaltowych dróg. Po dwa pasy w każdą stronę. Szerokie pobocza. Dookoła niesamowicie starannie utrzymane tereny zielone. Widać było ludzi, którzy podlewają rośliny. Wszędzie nieskazitelnie niemal czysto. Wszystko w zasięgu wzroku zadbane. Szok! Europa tak nie wygląda, a uważamy ją za szczyt cywilizacji i wzór do naśladowania.

Tetuan zrobiło na nas wszystkich niesamowite wrażenie. Przepiękne miasto. Postanowiliśmy tu przenocować, tym bardziej, że należało załatwić kilka powiedźmy spraw formalnych, takich jak zakup kart SIM do telefonów, aby mieć dostęp do internetu, a tym samym nawigację, co znacznie ułatwia podróżowanie. Tym bardziej, gdy nie znasz lokalnego języka, a pismo przypomina bardziej wykres EKG, niż cokolwiek innego. Oczywiście wymiana gotówki na lokalną walutę, czyli na Dirhamy Marokańskie. Kurs jest niezły, bo 1 DH to raptem 40 groszy polskich.

Po załatwieniu spraw najistotniejszych wreszcie mogliśmy z wolną głowa, zacząć cieszyć się zwiedzaniem. Rozpoczęliśmy je od skonsumowania dobrego obiadu na tarasie restauracji, z której rozpościerała się panorama na całe miasto.

Po napełnieniu żołądków cudownie przygotowaną jagnięciną w warzywach (przynajmniej w moim przypadku) można było pójść w miasto i pozwiedzać. Życie zaczyna się tam dopiero tak naprawdę, gdy zachodzi słońce. Piękny plac przy którym zaparkowaliśmy maszyny, pusty za dnia wraz z zachodem słońca wypełnił się światłami latarni, pochodni, a przede wszystkim ludźmi. Wszędzie dookoła było słychać śmiech, rozmowy, nawołujące się dzieci biegające za piłką lub bawiące się w inny sposób, gdy matki w tym czasie siedząc wygodnie na ławkach cieszyły się kojącym chłodem oraz wspólnym towarzystwem.

Zaciekawiło mnie, że sporo ludzi znika w budynku obok parkingu. Więcej wchodziło niż wychodziło. Postanowiłem zajrzeć, gnany jak zawsze nieposkromiona ciekawością świata. Byłem pewny, że wkroczę do jakiejś świątyni i poniekąd tak się właśnie stało. Otóż za murami, oddzielającymi nazwijmy to starówkę toczyło się normalne życie, zwykłych ludzi. Miejsce do którego trafiłem było świątynia mamony. Inaczej mówiąc w bocznych, wąskich uliczkach zlokalizowane było targowisko. Na mijanych straganach można było kupić niemalże wszystko. Począwszy od słodyczy, poprzez przyprawy, żywe kurczaki, świeże ryby. Były również stosika rozłożone wprost na ziemi przypominające mały śmietnik, gdzie można było wyszukać w stosie gratów, coś co mogło się przydać w domu. Stare żelazko? Proszę bardzo. Pół klamki? Nie ma sprawy. Pojedyncze sztućce, uchwyty do szuflady, przeżute sznurowadło, drugiego już nie dojrzałem. Dwa kroki dalej podobny stos wszystkiego, lecz tym razem składający się z ubrań, a naprzeciwko na kartonach poustawiane równiutko parami mniej lub bardziej znoszone buty. To było bez wątpienia miejsce dla autochtonów, a nie turystów. Te obrazy pokazywały, że naprawdę wiele ludzi w tym mieście cierpi z powodu biedy.

Dwa różne światy, oddzielne raptem kilkoma metrami spojonych zaprawą cegieł. 

Na miejsce spoczynku wybraliśmy miejscówkę na peryferiach miasta. Nasi towarzysze, którzy wprost z samochodu wsiedli na motocykle musieli odespać, a i pozostałym porządny sen się przydał. Zrzuciwszy graty w pokojach, spotkaliśmy się na tarasie i sączywszy wodę ognistą wymienialiśmy na gorąco wrażenia z mijającego dnia. Planowaliśmy kolejny dzień podróży, który był przed nami i podziwialiśmy fascynujące nocne afrykańskie niebo.

Nazajutrz, pełni sił spotkaliśmy się na śniadaniu, które było niestety nieco rozczarowujące. Kilka dni później wyjaśniono nam, że w całym Maroko wszędzie będziemy otrzymywać takie samo śniadanie, gdyż taki jest przyjęty schemat śniadania kontynentalnego. Koniec i kropka. Kawa na szczęście. Placek, przypominający twardy, kwadratowy naleśnik. Słodka bułka lub croissant. Kawałek masła, bułka zwykła, dżem lub miód oraz jedno gotowane jajko. Jak sami widzicie Moi Drodzy, nim skończyliśmy jeść śniadanie połowa z nas nadal była głodna. W tym i ja oczywiście.

Pięknie rozpoczęty dzień, aż prosił by dosiąść motocykle i wyruszyć na podbój Afryki. Kierunek południe! Ahoj przygodo! Tym razem wybraliśmy boczne drogi, miast autostrad i dopiero zrobiło się genialnie. Przepiękne krajobrazy, zapierające dech w piersi. Raz pustkowia po horyzont, by po pokonaniu „paru” kilometrów wjechać w góry i cieszyć się zakrętami, na nadal w znakomitej większości zaskakująco dobrym asfalcie. Tego nie da się zapomnieć. Minęliśmy Szawszawan kierując się w stronę Fezu, gdy zaczęła nas znienacka otaczać cudownie soczysta zieleń. Bez wątpienia były to pola uprawne. Wprawdzie czytałem o tym zjawisku w internecie, lecz trudno było mi w to uwierzyć, że taka naprawdę jest rzeczywistość. Zatrzymaliśmy się na mały postój, aby zrobić kilka zdjęć. Otaczały nas pola, a raczej morze rośliny znanej pod nazwą Cannabis. Wybaczcie, lecz kiepski ze mnie ogrodnik więc nie potrafię określić, czy była to Sativa, czy raczej Indica. Oglądanie takiej plantacji naprawdę robi wrażenie. Oczywiście niemal natychmiast pojawił się ktoś z autochtonów, sprawdzić, co my tu robimy. Na widok pięciu motocyklistów, którzy prostują gnaty i nie robią nic niepokojącego uśmiechnął się tylko i grzecznie w oddali odczekał, aż nie zniknęliśmy za horyzontem.

Kilka kilometrów dalej zatrzymaliśmy w jakieś wiosce, chociaż nie jestem pewien, czy można nazwać tak owa miejscówkę. Dosłownie kilka budynków na krzyż przy samej drodze. Niemniej jednak była tam myjnia samochodowa, warsztat oraz knajpka, w której postanowiliśmy coś przekąsić. Podana tam jagnięcina z grilla, przygotowywana na miejscu na naszych oczach, to była naprawdę wspaniała uczta. Prócz mięsa podano grillowane pomidory, doskonałe lokalne pieczywo, przypominające bardziej pieczony placek oraz sałatkę ze świeżych pomidorów w drobno siekaną szalotką i jakimiś zielonymi dodatkami. Na samo wspomnienie zaczyna mi cieknąć ślinka. 

Pokrzepiwszy się i odetchnąwszy w cieniu od lejącego się z nieba afrykańskiego żaru wyruszyliśmy w dalszą drogę chłonąc całym swoim jestestwem otaczające nas piękno. Wieczorem dojechaliśmy do Fez-u, gdzie postanowiliśmy przenocować. Zgodnie z opisem hotel miał mieć parking, co niekoniecznie okazało się prawdą. Można było zaparkować przy ulicy, w dość ruchliwej ulicy. Mała sugestia, że zmieniamy miejsce noclegu z tego powodu i natychmiast znalazło się rozwiązanie, zaproponowane przez właściciela przybytku. Otóż zaproponował, iż  postawi on człowieka, który będzie przez całą noc pilnował naszych sprzętów. Tak też się stało. 

Nazajutrz po śniadaniu dosiedliśmy naszych jednośladów i wyruszyliśmy w dalszą podróż na południe w kierunku Midalt i dalej do Al-Raszijad. Im dalej na południe tym mniej turystów, a Maroko jest prawdziwe, bo nie jest na pokaz. W tych okolicach nie da się praktycznie spotkać kobiety bez Burki, Nikabu, a przynajmniej Hidżabu. Generalnie mało widać kobiet, ale trudno się dziwić, że są ukrywane, gdy wjeżdża do miasta ekipa sześciu chłopa na motocyklach. Jakby tego było mało ponad połowa z nich pokryta jest tatuażami, a facjaty mają niewyględne. 

Jadąc prze góry Atlas, które nomen omen są niesamowite i musieliśmy się do poubierać, gdyż na wysokości ponad dwóch tysięcy metrów nad poziomem morza nieco wiało, a temperatura spadała nawet poniżej dziesięciu stopni. Dla wędrowców palonych słońcem od kilku dni i powoli nawykających do temperatur rzędu czterdziestu kilku stopni w cieniu, taka różnica była jeszcze bardziej odczuwalna. W pewnym momencie, gdy byliśmy pośrodku niczego, a otaczała nas w każdym kierunku, jak daleko okiem sięgnąć pustynia stało się coś niesamowitego i równie zaskakującego. Otóż zaczęło padać. I nie był to letni deszczyk, lecz oberwanie chmury w pełnym tego słowa znaczeniu. Na szczęście po przejechaniu kilku kilometrów przy drodze naszym oczom ukazała się jakaś rudera po części zadaszona, więc mogliśmy się schronić. Niemniej jednak zdążyliśmy solidnie zmoknąć. Mówiąc wprost, nawet gacie mieliśmy mokre. Wszystko by nam przyszło do głowy, lecz nie to że zmokniemy na pustyni. Z godzinę czekaliśmy nim przestanie padać, by móc wyruszyć w dalszą podróż. Dobrze zabezpieczony bagaż pozwolił, na przebranie się w suche ciuchy przed dalszą drogą. Humory dopisywały, a że był dostęp do internetu, to nawet z telefonu puściłem chłopakom dla podtrzymania morale starą polską piosenkę z 1969r. Śpiewał ją zespół Wiślanie. Nosi tytuł przygoda. Każdy ją zna, a przynajmniej fragment, który (dziękujcie w tym miejscu, że nie mogę Wam tego zaśpiewać) – „przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda!”.

Gdy aura nieco złagodniała, pojechaliśmy do Al.-Raszijad, gdzie postanowiliśmy przenocować. Droga nie była łatwa, gdyż musieliśmy pokonać kilka razy rwące potoki, a nawet małe rzeki, które nagle przelewały się przez środek drogi. Nigdy trochę wody, lecz dawało się odczuć, że nurt w niektórych miejscach był na tyle silny, aby spychać maszynę wraz z kierowcą z drogi.

Nim dojechaliśmy na miejsce odpoczynku zdążyliśmy obeschnąć, ale również bardzo zgłodnieć. Po dotarciu do hotelu, zrzuciliśmy tylko bagaże w pokojach i wyruszyliśmy na miasto w poszukiwaniu strawy.

Cdn.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top